A pomyśleć że jakieś 2 tyg temu było już klkanaście stopni na plusie, śmigało się w lżejszych ciuchach, średnie ponad 30km/h, przebiegi ok. 70km dziennie nie były wyzwaniem.....
W nocy z poniedziałku na wtorek zaczął padać śnieg. O północy pod moją chatą ustawił sę korek tirów bo nie mogły podjechać pod górkę 3km dalej. Ponoć tak stali do 5 rano.
O poranku we trójkę w przeciągu godziny odśnieżylśmy wyjazd z posesji bo mniejsze samochody nie dawały rady
, żona się do pracy spóźniła, mama ostatecznie poszła z buta żeby się nie stresować....
Koło 12 wziąłem rower między nogi i ujechałem 2km po chodniku z wielkm bólem. Skręciwszy w boczną drogę utknąłem w zaspach prawie po osie. Po kilometrze "z buta" dotarłem do pierwszej odśnieżonej drogi. Dojazd do sąsiednej wioski zajął mi 28minut gdzie zazwyczaj mieszczę się w 10
Wycieczke skończyłem po 2h. Zrobiłem może z 30km, nie muszę dodawać że wróciłem z przemoczoną dupą i butami no i po drodze złapała mnie zamieć...
Następnego dnia nie lepiej. Co prawda więcej dróg już odśnieżonych, z tym że gdy wjeżdża się do lasu nie ma żadnego wyboru - trzeba jechać tą która jest przetarta, żadna inna nie wchodzi w grę bo nie ujedzie się ani metra. Nawet te odśnieżone, nieubite są mega wymagające bo zalega na nich kilkucentymetrowa warstwa śniegu. Podłoże nie jest zmrożone, więc wszędzie jest cholernie miękko i rzuca od lewej do prawej.
Dziś już chyba odpuszczę, albo odpalę trenażer.