krótka relacja :)
więc wyruszyłem z bydg ok 3:30 w nocy. mijając uśpione jeszcze wsie i miasteczka nisko unosząca się gesta mgła i budzące sie do życia za horyzontem słoneczko napawało mnie optymizmem...mijałem kolejno gigantyczne wiatraki za Inowrocławiem, pnące sie ku niebu kominy w Koninie, szeroką i rozgrzaną do czerwoności autostradę w okolicach Łodzi, aż dotarłem do Częstochowy gdzie na szczęście sezon pielgrzymkowy jeszcze się nie zaczął i przemknąłem jak kuna leśna dalej na południe. niestety zamiast wbić się na płatną autostradę do Krakowa postanowiłem śmignąć krętmi drogami przez Chrzanów i takie tam....masaka! skwar, spaliny i wieczne korki...
w końcu dotarłem do krk :) od razu wypatrzyłem kilku rowerzystów i szybko znlazłem pierwszy punkt zwiedzania - sklep SECESJA. zostawiłem im małą robótkę do zrobienia i dalej na Będkowice i Bębło
malownicze krajobrazy przeplatały się na zmianę ze skalnymi ściankami oraz rwącymi potokami i strumykami.
Branydówka jest usadowiona w przesympatycznej dolince, gdzie wielki brat w postaci sieci komórkowych ma zakaz wstepu, gdzie czas lekko zwalnia, a matka natura daje wiele możliwości na spędzanie aktywnie wolnego czasu.
właściwie piatkowe popołudnie spędziłem na rowerowej eksploracji okolice, a wieczorkiem kilka piwek na ganku drewnianej chaty uśpiło mnie już o 20:00 jak małego chłopca :P
sobota, 8:00
pada i pada....do Krakowa 20km :(
z nadzieja że przestanie siup na rower i jazda. dotarłem totalnie przemokniety, ale na starówce gorące powitanie od Aldka, Skoliozy, Sierżanta i nie za bardzo poamietam kogo jeszcze (budi? i gościu na HOOPie)
gorąca kawka w miedzyczasie i z nienacka narysował się Staszek z koomplem co złapał gume oraz Zimny
ruszyliśmy w więszej ekipie której teraz wymienić z imion i ksyw w stanie nie jestem. śmigamy, smigamy i pierwsza gleba Aldka!! wyszedł z niej cało i dalej....zrobiliśmy ponad 60km bardzo fajnymi szlakami, w międzyczasie była chwila na fotki, gadki o szpejach i próba podjechania stromego wzniesienia
srutututu i nagle wszyscy napalili się na ognicho, kiełbaski i piwko więc kierunek Brandysówka :)
znowu powrót do full wypas miejsca gdzie czekała juz kapuza z małymi skoliozikami ;)
i praktycznie gadki i posiadówa do północy, ale w miedzyczasie niestety wuruszyło sie kilka osób za co mam wielki żal do Was wszystkich
lulu....
niedzela to wogóle deszczowa była, ale co tam - trzeba byc twardym a nie mietkim. jak sie potem okazało przynajmniej w moim odczuciu pogoda była idealna do takiego rajdy na orientacje. iście w samraz!
skolioza szacun bo pełna organizacja i profeska w temacie, mapki, obstawione punkty kontrolne i mega niespodzianka na końcu. nasze maszyny jeszcze nie odtajały po sobotnim błotnym wypadzie, a tutaj juz trzeba grzać opony i las...prosto w błoto!
ja tam oczywiście sie zgubiłem, czarna rozpacz przez chwilke bo ani napitku aniż żarła nie miałem ze sobą więc i sił brakowało. jedno jednak było w tym samotnym pedałowaniu poza szlakiem dobre - widoki! przejezdzałem taka dolinką, że aż dech w piersi zapiera, dookoła wysokie skalne wieże niczym drabiny do Pana Boga, kaskady wodospadów i wąskie sigieltraki na skraju stromych urwisk. potem w akcie desperacji rower na plecy i chyba półgodzinna wspinaczka w poszuiwaniu ludzkich istnien mogących zbawić moją skalana grzechem dusze i pusty brzuszek :)
prawie na czworaka ale dotarłem do kolejnego punktu kontrolnego gdzie gościu juz chyba zawijałmanatki bo wiara go opuściła, że się jeszcze odnajdzie taka zguba jak ja. w międzyczasie oczywiście Sierżant deptał mi po piętach i jako, że to jego podwórko i jego zabawki to chciałem mu oszczędzić wstydu i upokożenia, puściłem go więc przodem ;)
ostatni punkt kontrolny.
na skraju wyczerpania energeteycznego z rowerek który zamiast przerzutki tylnej miał zawartośc ze słoika z masłem orzechowym, a łydki i piszczele piekły mnie od rosnących gdzieniegdzie co 2 metry pokrzyw wpiołem się w uprzęż i nagle zawisłem kilkanaście metrów nad ziemią
czekała mnie przeprawa przez głęboki i ciemny jak Mordor wąwóz na dnie którego czaiło sie takie niebezpieczeństwo jakiego nie sposób opisać. ha! na dodatek musiałem wziąść ze sobą jeszcze rower co wcale nie było takie łatwe bo sztywny widelec, twadre gripy i zawodne canti dały sie we znaki, ale udało się przeleciałem nad padołem jak wiosenny motylek.
reszty mi sie juz nie chce opisywać, ale może ktoś dokończy i rozwinie, a ja jeszcze wieczorkiem napomkne i tym i o owym. podsumowanie tez będzie!