Wygrał Pan, Panie Adamie. Podjazdy do jazdy, jak najbardziej, do jazdy

To opowiem, jak było, po kolei.
Urwawszy się żonom, dzieciom i wyzyskiwaczom - postanowiliśmy się z Majorem wybrać na GT wypad w Alpy. W kombiaka spakowaliśmy karakorama i zaskara. I hajda, nad jezioro Garda. Zamiar: upodlić się na tych słynnych podjazdach (po 1700 metrów w jednym kawałku), no i poszaleć w dół. Żadnych busów, kolejek, promów. I zdjęć lustrzankom z pięcioma obiektywami, w kieszeni miałem jeno pogruchotanego starego ajfona, choć Major wykombinował jakąś kamerę a'la go pro, i coś tam pewnie z tego szaleństwa skręci.
Nie miałem amortyzatora

Nie miałem tarcz, ani v-ek, tylko canti
Tremalzo: wjazd o jakieś 1600 metrów (mowa oczywiście o różnicy poziomów) w jednym kawałku serpentynami asfaltem, potem schronisko (dzięki Bogu). Piwko, potem jeszcze extra 150 metrów szutrem, i wreszcie tunel zapowiadający początek słynnego zjazdu na Paso del Note.
Zdjęć ze zjazdu to oczywiście nie ma, bo żal było stanąć. Generalnie, na sztywnym dało się żwawo zjechać, lepiej ścina się zakręty, ale na prostych to z amorem nie masz szans, bo kamory to jednak Cię spowalniają jak cholera. Więc co nadrobisz na skręcie, to stracisz na prostej. Kanti za to lepiej się sprawują od v-ek, moim zdaniem, choć to rzecz do dyskusji.
Na koniec, już pociemku, uroczą Via Ponale, do namiotu. Też było szybko, choć trafiliśmy na jakiś mityng biegaczy, i trza było lawirować.
To pierwsze zdjęcie, przez piasty, jest z wjazdu na Monte Baldo. I to jest rzeczywiście zło. 1700 metrów w jednym kawałku! Przy czym jakaś 1/4, tam u góry po szutrze. Za to widoki: boskie!
Z porytej okopami z 1915 r. przełęczy da się zjechać nawet dość wygodnie, ale nas poniosło jeszcze na przełęcz Campo coś tam. Czyste piękno.
Potem skrót przez pastewne łąki do San Giacomo (z rowerami w ręku, przeważnie, bo szlak był pieszy), no i asfaltem, serpentynami w dół via Brentonico, Mori, Nago do Torbole. Vmax 79 km/h

Po ciemku!
I na koniec takie tam ptoki, i powrót do żon. Tak było.